Hello!
To miała być relacja z wejścia na Mont Blanc od włoskiej strony. Z przyczyn mniej lub bardziej od nas zależnych cel nie został osiągnięty ;)
Jako bazę wypadową obraliśmy camping w Val Veny obok miejscowości Courmayeur. Ponieważ podróż zajęła nam 22 godziny wyjście w góry przesunęliśmy o jeden dzień. W poniedziałek trochę odpoczywaliśmy i robiliśmy rekonesans dochodząc do jeziorka Lac du Miage i wypatrywaliśmy lornetką schronisko Gonella. Szacowaliśmy czas dojścia na pół dnia.
We wtorek po wczesnej pobudce zwinęliśmy się z campingu i zaczęliśmy podejście – ze względu na brak spręża i problemy z dojazdem 2 godziny później niż planowaliśmy czyli o 9. Przyjęliśmy taktykę samowystarczalności, w plecakach mieliśmy namiot, ciepłe śpiwory, kuchenki i jedzenie na 4 – 5 dni. Zatem wory ważyły ponad 20 kg a kolana wyginały się do tyłu. Szybko okazało się że nadbagaż skutecznie ogranicza nasze tempo i wyprzedzają nas (nieliczne) zespoły które widać na lodowcu Glacier du Miage (Miazga).
Ok 14:00 zaczął padać deszcz i po kilkudziesięciu minutach procesu decyzyjnego postanawiamy zabiwakować na lodowcu. Dalsze podchodzenie w strugach deszczu szlakiem przypominającym Orlą Perć uznaliśmy za zbyt ryzykowne. Mamy dzień w plecy. W namiocie spędzamy kilkanaście godzin wykorzystując chwile bez deszczu na gotowanie. Do późnej nocy słychać spadające bryły lodu z jednej, a głazy z drugiej strony. Nachuchaliśmy sobie 5 ºC.
Środa rano. Czyste niebo, piękne słońce i powoli rosnąca temperatura. Zwijamy namiot i ruszamy. Przechodzimy przez pierwsze pole śnieżne, widać szczeliny ale dopiero ze szlaku powyżej można oszacować jak są głębokie (a raczej jak nie są bo dna nie widać). Dochodzimy do Gonelli (3071 m) korzystając po drodze z ubezpieczeń łańcuchami, drabinkami i linami. Mijamy drugie pole śnieżno-lodowe na którym największe wrażenie robi głęboka szczelina brzeżna.
Na miejscu opiekun schroniska – Stefano – informuje nas o kiepskiej jakości lodowca i ryzyku podczas powrotu za dnia gdy śnieg jest miękki od operującego słońca. Dodatkowo nocami są świeże dostawy białego puchu (po 20 cm) które skutecznie kamuflują wydeptane już ścieżki i szczeliny w lodowcu. Przez lornetkę, wciągnięci jak w dobry film przygodowy, obserwujemy trudy litewskiej pary która lawiruje pomiędzy szczelinami w drodze powrotnej ze szczytu. Demokratycznie i bez żalu podejmujemy decyzję o nieatakowaniu Monte Bianco.
Zdobyliśmy cenną wiedzę jak podejść do tej drogi przy następnej okazji. Najlepszym terminem są pierwsze 2 tygodnie lipca. Zamiast dużego plecaka trzeba zabrać gruby portfel – noc w schronisku kosztuje 26 €, ale nocleg z obiadokolacją i śniadaniem to już 59 €. Koniecznie trzeba dokonać rezerwacji ponieważ w sezonie nie ma wolnych miejsc. Idea niezależności podcięła nam skrzydła, obładowani jak muły wybraliśmy się na techniczną drogę ;)
W czwartek po śniadaniu ruszamy w dół, już w uprzężach, asekurujemy się na lodowcach i łańcuchach jeżeli jest to możliwe. Całodniowe schodzenie miazgą gdzie trzeba ważyć każdy krok (ruszające się kamienie) skutecznie nas dobija. Wieczorem transferujemy się do Arco żeby następnego dnia w przyjemnym południowym klimacie pomacać skały.
Śmiejemy się, że udała nam się wyprawa aklimatyzacyjna i dobrze wiemy że zdobyte doświadczenie jest bezcenne. Nieśmiało myślimy o lipcu 2014 ;)